środa, 18 września 2013

..:: siedemnaście

Przytyłam, cholera jasna!

Szczegółowszy raport (najprawdopodobniej) jutro. I zdjęcie (jak nie zapomnę zrobić).

wtorek, 10 września 2013

..:: szesnaście - dzieje się

Jestem do tyłu za wszystkim :/. Zapominam się ważyć, zapominam jeść. Wczoraj np. zjadłam śniadanie i obiad, a i to sniadanie dopiero ok. 10.30 w postaci jajka w bułce, a obiad tylko dlatego, że był wspólny z rodzicami. Podjadałam tylko arbuza, bo mi sie STRASZNIE pić chciało.
I wypiłam ze 3 duże kawy.

Wrócę do pilnowania diety, do pisania, do śledzenia postępów lub ich braku, jak mi się trochę życie wyklaruje (czyli mam nadzieję, że zgodnie z planem 17/18 września wstawię kolejne zdjęcie i wrócę tutaj na dobre). Na razie tylko ręcę ćwiczę. Bo z brzuchem różnie bywa :(.

A na razie robię szkolenie, smaruje CV i poemat motywacyjny i przypominam sobie, jak to było gdy się grało ;).

poniedziałek, 2 września 2013

..:: pietnaście - grzeszę i naprawiam (?)

Nie mierzę się. Nie ważę się. Nie dołuję się. BUNT!

Nie no. Zważyłam się. 97,5!! Ej, to niemozliwe, żeby człowiek (nawet ja) przytył ponad kilogram w ciągu 4 dni.
To na pewno woda.
Tia, wmawiaj sobie Megi, wmawiaj.
Niby się nie objadałam jakoś szczególnie, ale niestety niezbyt zdrowo i słono (!) sobie na wyjeździe żyłam.
Nawet McWrap się trafił. Wstyd jak nie wiem :(.


Miałam wstawiać ramowe jadłospisy, więc spróbuję (że tak subtelnie zmienię temat). Choć w tym tygodniu będzie niezbyt prawidłowy i lepiej się nim nie sugerować. To takie trochę pokutne jedzenie :/.

PONIEDZIAŁEK
Śniadanie było normalne: 2 kanapki z domowej roboty wędliną drobiową z papryką. I kawa z mlekiem.
Resztę dnia spędzam na koktajlu selerowo-pomidorowo-jabłkowym. Oczyszczam się czyli.

WTOREK
Śniadanie: jajecznica z 2 jajek na plasterku wędliny.
II Śniadanie: koktajl z maślanki, borówek i z dodatkiem otrębów orkiszowych.
Reszta dnia: koktajl selerowy z niesprecyzowanymi jeszcze dodatkami.


ŚRODA
Śniadanie: 2 kanapki z chleba gryczanego (jak się zbiorę w sobie i jutro upiekę) z domową wędliną
II Śniadanie: jogurt z otrębami i rodzynkami
Obiad: pieczone ziemniaki, pieczony filet z kurczaka, sałatka z pomidorów i cukinii.
Reszta dnia: koktajl selerowy z niesprecyzowanymi jeszcze dodatkami.

CZWARTEK
 Śniadanie: 2 kanapki z chleba gryczanego z pomidorem
II Śniadanie: maślanka z otrębami i nektarynką (tak, na drugie śniadanie już od jakiegoś czasu stale jest coś nabiałowego z otrębami ;))
Obiad: makaron z cukinią
Podwieczorek: mleko bananowo-czekoladowe (zmiksowany banan, łyżeczka kakao i dopełnione mlekiem do 300ml)
Reszta dnia: koktajl pomidorowy

Nie wiem co dalej, bo nie wiem co mi wpadnie w ręce do tej pory. W środę/czwartek uzupełnie :).

 PIĄTEK
 Śniadanie: jajecznica z dwóch jajek i kromka chleba
II Śniadanie: banan z jogurtem
Obiad: rosół z makaronem
Podwieczorek: pikantny sok selerowo-jabłkowo-pomidorowy
Kolacja: 2 kanapki z nie-wiem-jeszcze-czym

SOBOTA
 Śniadanie: 2 kanapki albo omlet
II Śniadanie: koktajl otrębowy
Obiad: zupa wiosenna, ziemniaki z kotletem i surówką
Podwieczorek: koktajl selerowo-jakiś-tam (duuuuuuuużo kupiłam tego selera naciowego)
Reszta dnia: 2 kanapki albo płatki owsiane z dodatkami

NIEDZIELA - WOLNE


Mam nadzieję, że moja selerowa pokuta mi nie zaszkodzi, tylko pomoże mi wyjść na prostą. Potrzebuję takiego wyraźnego sygnału: laba się skończyła! Wyraźniejszego niż po prostu powrót do diety. Więc malutka selerowa pokuta i dopiero powrót :)

M. M.

wtorek, 27 sierpnia 2013

..:: czternaście - ręce

Jednak mam zdjęcie z 17.08. Poprosiłam mame, żeby mi zdjęcie ręki zrobiła. Oto baleron nad którym pracuję, żeby juz dłużej baleronem nie był.

Jak widać, ani moja mama nie jest mistrzem aparatu (mówi, że starała się obciąć moją bliznę), ani ja mistrzynią pozowania (lata uciekania przed dowolnym obiektywem zrobiły swoje), ale to, ile ramionom brakuje do ideału doskonale widać.

Walczę, a mniej więcej w połowie października sfotografuje efekty. Bo będą wspaniałe efekty. O!

BTW. Wcale nie mam na tym zdjęciu 42cm w bicepsie. Metr krawiecki KŁAMIE!

..:: trzynaście - jadłospis

Nie wstawiam :P

Jutro jadę do znajomych i wracam dopiero w niedziele, więc nie ma sensu. Podejrzewam, że będziemy jeść, pić co tylko przyjdzie nam do głowy :D. A jeśli dostanę pracę o której marzę (kurcze, 3majcie baaaaardzo mocno kciuki, żebym ją dostała!) to widzimy się pewnie ostatni raz przed moim wyjazdem.

Jak wymarzona pracę dostanę, to będę mieć po drugiej stronie ulicy silownie tylko dla kobiet, więc wszystko ladnie pospalam ;).

Jak nie dostanę, to wpadnę w czarną rozpacz i przestanę jeść. Znaczy, przestanę jeść nie dlatego, że wpadne w czarna rozpacz, bo w takich wypadkach zwykle się obżeram, ale dlatego, ze nie będę mieć za co :/.

niedziela, 25 sierpnia 2013

..:: dwanaście - motywacja, podsumowania, porządki...

Grafika z ktoregos prozdrowotnego fanpage na fejsbuku. Nie wiem kto jest autorem. Chętnie się dowiem i podpiszę ;)Jakoś źle trafiam ze zdjęciami motywacyjnymi. Tzn. pierwsze, które dało kopa przestało mnie szokować. Przywykłam do niego i tym samym straciło swoją tajemna moc.












Kolejną motywacją było zdjęcie dziewczyny, która wyglądała idealnie. Dokładnie tak, jak ja kiedys marzyłam, żeby wyglądać. Teraz mam trochę mniej ambitny cel ;). Ale najpierw natrafiłam na zdjęcie, potem któregos dnia pomyślałam: a poczytam o dziewczynie. Jak jej sie udało itd. Tyle, że sie okazało, że nie dała rady utrzymać takiej wagi.

I wreszcie dziewczyna, której zdjęcia przewijały sie gdzieś ciągle. Dziewczyna, której wyglądem pocieszałam się w chwilach paniki, że nawet jak schudnę, to będę wyglądać jak Julia Kozerski.
Bo widziałam, że Sharee schudła dużo, ale jej ciało wygląda dobrze.
I znów.... Weszłam na jej bloga, chciałam poczytać coś więcej i co?? Miała operacje usunięcia nadmiaru skóry.

Z drugiej strony moja motywacja sie nie rozpadła tak całkiem, bo wzięłam sobie do serca rade, żeby o skóre martwic się jak już będzie o co. Ale ja już tak mam, że trzeba czy nie trzeba, to ja przeżywam na zapas.



To tak troche przy okazji, bo dziś czas na podsumowania. I to kilka z nich.

Najpierw pozytyw. Bardzo udana niedziela. 5 posiłków, trzymanie się w ryzach. Rozsądne ilości i bez dokładek. Taka jedna z moich ważniejszych zasad - na talerzu może coś zostać (ciągle walczę z tym, żeby nie mieć wyrzutów sumienia jak nie zjadam do końca), ale nie wolno sobie na niego dokładać. Sprytna zasada, bo jem na małym talerzu w związku z czym nie mam wielkiego pola do popisu przy nakładaniu posiłku, a dokładki zrobić nie wolno i już! I nawet niedzielnego kawałka ciasta nie było w tę niedzielę.  Głównie dlatego, że generalnie nie było ciasta, a nie, że nagle moja silna wola okazała sie na tyle silna, że odmówiłam, ale liczy się, że nie zjadłam ;). A w sobotę przez okres był praktycznie post, więc... Niestety brakło dziś i ruchu, ale mam lekkie skłonności do utraty przytomności w TE dni (czytaj: wszystkie napady padaczkowe, jakie miałam w życiu, miałam podczas okresu), więc zrobiłam tylko ćwiczenia na ręce za wczoraj. Ale jestem z niedzieli zadowolona i już :).

A teraz się wyda dlaczego takie frustrujące było pisanie o tygodniu 6. i 7., że nie mogłam się za nie zabrać, a potem je pominęłam :P. Najpierw miałam zastój, a potem PRZYTYŁAM 0,7 kg. W ósmym tygodniu (tym co teraz minął czyli) straciłam 0,8 kg, to się trochę wyrównało i w ten sposób od poprzedniego ważenia zmiany nie są powalające.

Bardziej wymierne podsumowania:

WAGA [kg]
na początku*: 102,5
teraz: 96,3

TŁUSZCZ [%]:
na początku: 43,2
teraz: 40,2 (ładnie, prawda? Zdrowy zakres to 21 - 33, więc duuuużo tego zbijania przede mną)

BIUST [cm]
na początku: 117
teraz: 109

TALIA [cm]
na początku: 105
teraz: 97

BIODRA [cm]
na początku: 114
teraz: 115,5 (NO WTF??? Czemu biodra mi rosną??)

WODA [%]:
na początku: 41,6
teraz: 43,6 (nawadniam się sukcesywnie i jestem już bardzo blisko dolnej granicy normy 45-60)

*"na początku" oznacza moja porażkową wizyte u dietetyczki, a nie początek zbijania mojej zastraszającej nadwagi.

Generalnie, za wagę startową będę uznawać prawdziwą, a nie zaokrągloną w dół, wagę od jakie tym razem zaczęłam chudnąć: 104,6 kg, bo taka niestety jest przykra prawda. No i teraz ładniej i bardziej motywująco dla mnie będzie wyglądać. Już mnie tak ta liczba w oczy nie kuje, jak kuła gdy bloga zakładałam. Nie wieje grozą, a spadki wyglądają lepiej :D :D.

I jak się tak już wycwaniaczyłam, to mogę dziś ogłosić 8,3 kg mniej niż na starcie!

A! Jeszcze jedną rzecz chciałam. Na początku myślała, że będę robić zdjęcie co 5 kg i wrzucać, Ale to nie działa na mnie. Pierwsze zdjęcie jest z 17(?) lipca, więc począwszy od września, będę wrzucać zdjęcia całej sylwetki co miesiąc w okolicach 17. właśnie. Taki mały bacik nad głową :).

Jutro ramowy jadłospis na nadchodzący tydzień. Właściwie to ciągle jestem bez pomysłów. I w dodatku możliwe, że pojadę do znajomych na parę dni, a wtedy się wszystko sypnie :/. Ale myślmy optymistycznie i chociaż plan ułóżmy :)

M. M.

sobota, 24 sierpnia 2013

..:: jedenaście - @

OKRES. Nie zmierzyłam się, nie zwazyłam się i generalnie mam ochotę umrzeć :/.

Przynajmniej dobrze dla diety. Na samą myśl o jedzeniu mam mdłości i tylko wmuszam kanapkę przed moją mieszanką: No-spa + Ibum. HELP.

piątek, 23 sierpnia 2013

..:: dziesięć - tydzień 5. i zmiany

Jak pisałam - piąty tydzień był kryzysowy. Co zresztą było widać po wynikach.

Nie mogłam zebrać się w sobie. W dodatku ciągle nie miałam wagi kuchennej. I choć na szybkiej przejażdżce rowerowej byłam w tamtym tygodniu 5 razy po ok. godzinie, to jednak trochę przesadziłam z łakomczuchowaniem :/.

Miałam dość jajek na śniadanie, pilnowania pory posiłków i tego, że ciągle wychodzi mi za mało białka, a za dużo tłuszczu zjedzonego w ciągu dnia. I motywacje z oczu straciłam.

Tydzień piąty był moją porażką i nie będę go jakoś szeroko wspominać. Ważne, że właśnie wtedy stuknęło mi 7,7 kg na minusie :). I tego będę sie trzymać, a nie tego, jakim beznadziejnym słabeuszem się okazałam.


Wykombinowałam, że będę pisać na bieżąco, a nie nadganiać minione tygodnie, bo dostaje lenia i pisać przestaję.
Tak więc jutro podsumuję kończący się właśnie tydzień (ósmy) i będę tak robić co sobotę. A w niedziele będę starała się podsumowywać aktywność fizyczną w tygodniu i to, jak się w daną niedzielę trzymałam. A w poniedziałek zamierzam wrzucać jadłospisy. Postanowiłam jednak jakieś ramowe na tydzień sobie układać, bo trochę się pogubiłam. To o zmianach nadchodzących.

Ze zmian które nastały: oprócz rowera ćwiczę ręce (w dni parzyste) i brzuch (w dni nieparzyste). Gdy zyskam trochę formy to zamienię to na jakiś kompleksowy trening, ale jeszcze przynajmniej miesiąc będę sie trzymać właśnie tego układu.

M. M.

PS. Dopiero dziś zauważyłam, że tytuły postów mam na biało i ich z tego powodu nie widać :D. Poprawiłam :)

środa, 14 sierpnia 2013

..:: dziewięć - PS do ..::osiem

I jeszcze włosy obcięłam w ramach dbania o własne zdrowie. Czytaj: denerwowały mnie już. A jak tak stale człowieka coś denerwuje, to mu się ciśnienie podnosi często. Jak ma często podniesione ciśnienie to źle wpływa na serce. Więc w ramach profilaktyki chorób serca poszłam do fryzjera. NFZ nie refunduje tej metody, więc w ramach profilaktyki portfela (w końcu ciągle bezrobotna jestem :( ) poszłam do fryzjera taniego (ale sprawdzonego). I jest ładnie :). I portfel nie cierpi :)

..:: osiem - sukienka

Kupiłam pierwszą sukienkę od... No właściwie to od studniówki. Choć z drugiej strony miałam szytą sukienkę na wesele kuzynki z 5 lat temu. Wszystkich trzech nieznoszę. Kuzynki, sukienki studniówkowej i tej weselnej też. W sukienkach czułam się okropnie. Jakaś taka baleronowata. A ważyłam wtedy odpowiednio ok. 30 (na studniówce) i 25 (na weselu) kilogramów mniej niż teraz!

Potem nawet na ślub przyjaciółki poszłam w spodniach. (Btw: jutro będzie miała pierwsza rocznicę.:))

A dziś łazikuję po Tesco, a tu odzież formalna 30% taniej. Pomyślałam, że na wielu zdjęciach z serii before-after dziewczyny mają sukienki i wyglądaja w nich świetnie, a często są grubsze ode mnie. Więc skąd ta moja obsesja, że nie moge nosić sukienek? I tak się afirmując zdecydowałam, że przymierze. Wzięłam wszystkie z których był rozmiar 46 i w większości z nich wyglądałam, ku własnemu zaskoczeniu, dobrze!

A w jednej super! Więc kupiłam! Uznałam, że na początek F&F zdecydowanie może być. Zwłaszcza, że przecież niedługo zrobi się za duża, prawda? :D. No i na rozmowy kwalifikacyjne się przyda.

Pierwsza sukienka od 5 lat, a chyba pierwsza od czasów wczesnej podstawówki kupiona nie z przymusu i w dodatku z radością! I wyszczuplająca jest, bo ma środkową część taką niby granatową, a boki czarne :)

Zakochana w niej jestem i już!

Tak się tym dzielę, bo zakup odzieżowy, który sprawił mi przyjemność to nie jest zbyt częsta rzecz niestety. Bo ja to nawet przy butach słyszę, że takich rozmiarów nie mają, bo mam rozmiar stopy 41/42 :(

M. M.

wtorek, 13 sierpnia 2013

..::siedem - tydzień 2., 3. i 4.

W drugim tygodniu trochę zgłupiałam :/. Niby sukces większy, bo waga spadła o 1,4 kg, ale serio postąpiłam głupio. Trochę dlatego, że w drugiej połowie pierwszego tygodnia jakoś tak sama z siebie zjadałam mniej więcej te 1400 kcal i mi wystarczało. Znów wzięłam jakiś internetowy kalkulator zapotrzebowania kalorycznego i wyliczyłam sobie zapotrzebowanie dla odchudzającej się osoby UWAGA obłożnie chorej. Mądra Megi, czyż nie? No bo ja się tak za dużo to nie ruszam. Rower parę razy w tygodniu i taka podstawowa aktywność w stylu przejść do ogrodu, ugotować obiad czy generalnie jakieś posiłki zrobić, sprzątnąć coś itd. Jakby nie patrzeć: aktywność człowieka obłożnie chorego!

Z tym sprzątaniem to w gruncie rzeczy jak mnie najdzie. A nie zawsze mnie nachodzi. Aktualnie na stole mam filiżankę z niedopitą herbatą, kubek z resztką drugośniadaniowej kawy i 3 puste kubki - wszystko czeka, aż dostanę weny, żeby to pomyć. Trochę chyba nawyk z czasów gdy mieszkałam w akademiku i żeby pomyć gary trzeba było drałować do kuchni na drugim końcu korytarza. Mieszkałam w takim akademiku tylko trzy miesiące, ale teraz mój leń ma wymówkę ;).
A znów jak mnie najdzie to wszystkie pomieszczenia w domu (jak jestem w domu) czy w mieszkaniu, ew. tylko mój pokój (w czasie gdy w domu nie mieszkam) zostają wyszorowane i zdezynfekowane. Wykręcam wtedy nawet kratkę wentylacyjna w drzwiach do łazienki i odsuwam lodówkę :D.


Akurat byłam świeżo po zrobieniu tornado w domu, więc wyszło mi, że wielka aktywność mnie nie czeka, to dlaczego sobie nie ograniczyć do tych 1200 kcal? Właśnie, bo 1200 kcal wyszło, że mam jeść, jeśli chcę chudnąć :/.

Przekroczyłam limit tylko dwa razy. I pięć razy byłam na rowerze. Godzina szybkiej jazdy. Trudno to porównać do całego dnia w łóżku.
I w dodatku czułam sie wyjątkowo winna, bo żeby łatwiej zmieścic się w 1200 kcal na kolacje zjadałam pieczywo chrupkie, które zostało po jakiejś wizycie mojej siostry sto lat temu, a już dawno obiecałam sobie, że nie wezmę tego do ust, bo to zło w czystej postaci.

Po pierwszym tygodniu zauważyłam, że wprowadzone w sposobie odżywiania zmiany okazały się skuteczne, choć powolne i za bardzo się nakręciłam. Co widać w tym drugim tygodniu.
Wszędzie ostrzegają przed tym, że jak rezultaty są nikłe lub nie przystają do oczekiwań, to nie należy się zniechęcać. Ja dokładam od siebie - jeśli zauważasz, że wreszcie coś drgnęło nie nakręcaj się. Trzymaj się tego spokojnie przez np. miesiąc i patrz co się będzie działo.
Bo jeśli ktoś ma do pozbycia się 30, 40, 50 kilogramów, to ten miesiąc to tylko punkcik w czasie. W każdym razie jeśli ten ktoś chce to zrobić zdrowo i trwale. Więc do przodu powoli, z sukcesami, a nie na łeb na szyję, bo można sobie krzywdę zrobić.

Mi nagle przyplątała się myśl, że niby będę mieć te oficjalne 1200 kcal, ale będę podskubywać, podjadać, oszukiwać, aż w końcu z diety nic nie zostanie. Albo wpadnę w jakąś spiralę głupoty i znów wyląduję na jakiejś diecie kliniki Mayo czy Turbo czy innym dziadostwie, gdzie jesz 700 kcal tygodniowo, rządna szybkich rezultatów, i nawet jak te rezultaty będą, to dorwie mnie potem mój znajomy - efekt jojo.

Opanowałam się, dałam sobie w myślach porządnego kopa w tyłek i w trzecim tygodniu ustawiłam poprzeczkę na poziomie 1400 kcal. I tego się trzymałam. Większa ilość zjadanych kalorii i aktywowany tryb: lenistwo (na rowerze byłam tylko trzy razy, za to dłużej, bo we wtorek 2 godziny, a w czwartek 1,5) a mimo to w sobotę mogłam wrzucić do arkusza 1,2 kg mniej. Pomogło mi się to opanować i wytłumaczyć samej sobie, że obniżanie kalorii nie miało i nie będzie miało sensu. Więc dupa w troki i Megi nie szalej!

W czwartym tygodniu miało funkcjonować to tak samo. Tyle, że nie bardzo wiem, jak to wyszło w praktyce, bo we wtorek spadła mi waga kuchenna, a ja na oko nie byłam w stanie stwierdzić ile co waży. I do czasu kupienia nowej wagi stosowałam zasadę pięści. Ponoć 'normalny' żołądek ludzki mieści ilość pożywienia odpowiadającą wielkością dwóm pięciom. Więc mierzyłam tak :). Na obiad tylko pozwalałam sobie na 3 pięści :P.
Ale przez ten brak wagi kuchennej poczułam się rozgrzeszona i może i trzymałam się 'pięści' ale z częstotliwością i z tym co jadłam już się tak nie pilnowałam. Na rowerze byłam niby codziennie, ale zawsze wychodziła mi niepełna godzina i w dodatku nie przemęczałam się pedałując. Generalnie nie popisałam się w czwartym tygodniu, choć oczywiście i tak było lepiej niż byłoby, gdybym dalej była w trybie 'kandydat na zawodnika sumo'. A w arkuszu zanotowała 1,1 kg na minusie. Za to w piątym tygodniu był kryzys :(

M. M.

niedziela, 11 sierpnia 2013

..::sześć - niedziela

Właściwie byłam zadowolona z tej niedzieli. Choć to jak do tej pory najgorsza niedziela 'niedietetyczna' od 1 lipca.
Zaspałam i miałam tylko 20 min na ogarnięcie się. I okazało się, że bluzka, którą planowałam założyć, wygląda jakims cudem jak psu z gardła, a jeszcze wczoraj wcale tak nie wyglądała. I moje włosy wyglądają jak stóg siana, a są na tyle krótkie, że nawet ich spiąć nie można. I dlaczego te spodnie lecą mi z tyłka, jak miałam w nich iść?? Nie no, dobra. To ostatnie to akurat mile było :). A w lodówce na śniadanie nie ma nic (oprócz jajek, musztardy i kartonu mleka), bo coniektórzy (niestety: coniektórzy=ja) nie zrobili wczoraj zakupów.
Żelazka poszły w ruch (to do bluzki i to do włosów), do spodni założyłam pasek i zdążyłam nawet jedno jajko usmażyć i zjeść (Na stojąco. Nie wolno jeść na stojąco! No w sumie to ja na 'chodząco' jadłam.) na śniadanie i wypić pół filiżanki herbaty. I spóźniłam się tylko 3 minuty. Zapomniałam tylko o tuszu do rzęs, a jam ci naturalna blondynka, więc i rzęsy blond.

Wróciłam. A na liście 'spraw do załatwienia w drodze powrotnej' były (niestety) zakupy.
I nawet to, że kupiłam croissanta do kawy na drugie śniadanie, było ok. Niecałe 100 kcal z mojego porannego jajka (bo smażone na wiórku masła), 220 kcal z croissanta i 50 kcal z kawy (ach to mleko) nie przekroczyło 450 kcal za pierwsze i drugie sniadanie (ha! I wiem to bez wagi, co pokazuje, że się uczę, choć ciągle błądze i moja silna wola ciągle jest słaba o czym później). I nawet te na oko 200 g winogron podjedzone miedzy II śniadaniem a obiadem mogłam sobie darować. I przy obiedzie byłam grzeczna. I jak dowiedziałam się, że na podwieczorek jest planowany sernik, to przedłużyłam trasę rowerową, żeby mieć czyste sumienie, gdy zostanę nim poczęstowa. Bo sernika nigdy nie odmawiam w niedziele ;). Na kolacje zjadłam wzorowe dwie kanapki.
I co? 21.30. Skończyło się ściągać Perception. Megi akurat znalazła się w kuchni. I jakoś tak wróciła przed komputer z dwiema niezbyt rozsądnych rozmiarów kanapkami z białego(!) chleba z serem pleśniowym(!) i czarnymi oliwkami. (A ser miał być do zapiekanki makaronowej za tydzień.) Nie do końca wiem jak to się stało. Ale jak skończył się odcinek, to leżał przede mną talerzyk i kubek po herbacie. Więc najwyraźniej musi być to prawda :(. No i słoik z oliwkami jest otwarty. I sera prawie 1/3 zniknęła. Dowody mówią same za siebie i w dodatku zeznają przeciwko mnie.

Od jutra znów 'rygor' kaloryczny. A ja mam nadzieję, że z następnej niedzieli będę zadowolona od początku do końca.
No i hej, w końcu pojeździłam sobie rowerem fajnymi, wiejskimi drogami częściowo wśród lasów, więc przecież było miło :)

M. M.

sobota, 10 sierpnia 2013

..::pięć - prawdziwa waga startowa ;(

Właściwie to powinnam się do czegoś przyznać, choć ukrywam to nawet przed samą sobą więc ciiiiii! To nie było 104kg. To było 104,6kg ;(

..::cztery - tydzień 1.

Pierwsze trzy kilogramy poszły wolno. Ciągnely się za mną i topniały trzy miesiące mniej więcej.
Ale tez się nie przykładałam. Rzeczywiście załamał mnie fakt, że waga pokazała 104kg (btw. kto normalny wazy się w urodziny?? Nie wiem co mi odbiło), zaczęłam 3 razy w tygodniu latać na Aqua Aerobic, ale jakoś tak bez większego przekonania i przepełniona rezygnacją. No bo tyle razy już próbowałam i znowu mam do tego wracać? Jakby to coś dawało, to nie byłoby tego 104.
Ale jak już zobaczyłam, że mimo takiego podejścia waga, niewiele ale jednak, spadła to zmieniłam nastawienie.

I tak w poniedziałek, 1lipca siadłam i --patrz wpis---> ..::trzy

W pierwszym tygodniu zaznajamiałam się z Dziennikiem Posiłków, dlatego nie mam w nim zbyt wielu notatek innych niż te dotyczące posiłków, więc będzie trochę nudno ;)

Jadłam w gruncie rzeczy normalnie. Jedyną różnicą było ważenie jedzenia i pilnowanie tego, co zjadam, żeby przypadkiem nie zapomnieć tego wciągnąć do bilansu.
Prawie zawsze na śniadanie jem 2 jajka (cholesterol w normie i badam regularnie ;)). Staje się powoli mistrzem w robieniu jajecznicy, omletów i frittaty na milion sposobów :D. Ale najlepiej się czuję w ciągu dnia po takim właśnie śniadaniu. Jajka i kawusia :). Ewentualnie ciastko, ciasto czy inne słodkie coś i kawusia.
A, i w pierwszym tygodniu zarzuciłam chleb. Powód był wybitnie inteligentny: postanowiłam nie jeść pszenicy, żeby zobaczyć, jak się będę czuć ograniczając gluten, a u mnie w domu się piecze co prawda na zakwasie żytnim, ale chleb mieszany. Powód inteligentny dlatego, że jakoś nie pomyślałam, że razowy czy nie, makaron pszenny jakoś bezglutenowy nie jest :/

Na obiad jem to co wszyscy. Wiadomo, że ziemniaki wezmę bez masła, mięso bez sosu i w dodatku wszystko w ograniczonych ilościach, ale skręca mnie, jak sobie przypomnę wszystkie te diety, kiedy siedziałam przy stole z jakimś 'dziwadłem' na talerzu, bo akurat takie coś zalecała rozpiska. Nigdy więcej!

Z kaloriami było różnie. Pierwszego dnia przekroczyłam nawet limit. Niewiele, ale jednak. Drugiego zresztą też. Ale drugiego dnia zaczęłam się uczyć nowej rzeczy: jak prawidłowo zjeść słodkie śniadanie. Kiedyś jak miałam rano ochote na coś słodkiego do porannej kawy, nawet się nad tym nie zastanawiałam. Zjadłam śniadanie, ukroiłam sobie ciasto i siadałam rozkoszując się kawą. Drugiego dnia postanowiłam, że nie będę walczyć z przemożną ochotą na schowaną w lodówce karpatkę, tylko zjem ją na śniadanie. I tylko ją. Bez żadnych kanapek wcześniej. Okazało się, że wystarczyło. Ja byłam najedzona, a przyjemność z takiej formy słodkiego śniadania nawet większa niż zazwyczaj ;). I prawie zmieściłam się w limicie kalorycznym, zjadając trochę 'chudszy' obiad. W kolejne dni było jakoś z górki. Zamiast tego 1600 jakoś tak samo wychodziło mi trochę ponad 1400 i nie byłam nawet głodna. A i na rower miałam siły. Choć czasem leń brał górę ;(

Przy sobotnim ważeniu 6 lipca okazało się, że waga ledwo drgnęła, ale drgnęła, a ja nie oczekiwałam cudów ;). Ważne, że zawartość tkanki tłuszczowej spadła do poziomu 41,2%, a zawartość wody wzrosła do 42,9%. Wiedziałam, że idę w dobrym kierunku :)

Drugi tydzień wyglądał trochę inaczej, bo trochę zmieniłam zasady gry. I sukces był większy.
I o nim może następnym razem (czyli, że pewnie jutro).

M. M.

piątek, 9 sierpnia 2013

..::trzy - założenia startowe

To może wreszcie o tych kilogramach :).

Nie będę opisywać całej historii jak to chudłam tyłam chudłam tyłam. I czym się dietowałam. Przyznam tylko, że narobiłam wiele głupot żywieniowych i dietetycznym od momentu, kiedy po raz pierwszy postanowiłam schudnąć.

Dlatego teraz postanowiłam działać mądrzej.
Co oznacza, że Megi siadła i przemyślała co jest źle i co trzeba poprawić oraz jak to poprawić.
Wnioski były przykre.
1) Nie wiem ile właściwie to jest porcja czegoś. Zawsze po prostu był to pełny talerz. W dodatku mam głęboko w podświadomości zakodowane, że na talerzu nic nie może zostać, bo się zmarnuje. No bo jak to tak? Wyrzucić jedzenie? No a przechowywać kawałek kotleta i trochę ziemniaków albo sałatki? Bezsens. Teraz z tym walczę, ale wyrzuty sumienia, że 3 dni temu wyrzuciłam do kosza 2 łyżki kapusty, bo organizm dał znać, że jest najedzony, mam do dziś.
2) Jestem uzależniona od jedzenia. Dopóki będzie stało w moim zasięgu dopóty będę podskubywać. Aż się skończy.
3) Jem właściwie ciągle. Niby skończę śniadanie, ale za kwadrans obiorę sobie ogórka. W lodówce jest pasztet to ukroję sobie plasterek i tak do obiadu, a potem znów.
4) Pochłaniam zdecydowanie za dużo kalorii.

Rozwiązania?
4) Wyliczyć zapotrzebowanie kaloryczne i się go trzymać.
3) Zjadać 5, max.6 posilków dziennie. mniej więcej co 2,5-3 godziny, bo w takich odstępach głodnieje.
2) Środek chwilowy: odchodzić od stołu jak tylko skończę jeść swoją porcję.
1) Zaprzyjaźnić się z wagą i ważyć jedzenie. I nie przekraczać 300g w jednym daniu.


Ściągnęłam arkusz kalkulacyjny Dziennik Posiłków. Wpisałam dane, żeby wyliczył mi zapotrzebowanie kaloryczne. Teraz korzystam ze strony http://www.herk.pl/programy/zapotrzebowanie-kalorie.php i zdecydowanie wolę tą opcję, bo w arkuszu przy diecie redukcyjne potrafiło mi wyskoczyć ujemne zalecane spożycie węglowodanów.
I tak od 1 lipca zaczęło się pilnowanie ok. 1600kcal dziennie i tego, żeby przynajmniej dwa razy w tygodniu na godzinę na rower skoczyć.
Zmieniłam duży talerz na mniejszy, a głęboki na miseczkę. Zaczęłam szperać i szukać ile waży 'porcja' czegoś i ważyć jedzenie (co zreszta i tak było potrzebne do liczenia kalorii).
Podzieliłam sobie dzień na mniej więcej 2,5-3 godzinne odcinki i staram się takich odstępów trzymać. Choć ogórki 'pomiędzy' ciągle się zdarzają.
I niestety nie spędzam całego obiadu ze wszystkimi przy stole, tylko wychodzę jak zjem. Ale też dzięki temu staram się jeść wolniej ;).

I ważna dla mnie rzecz. W niedzielę nie liczę kalorii. I mogę jeść wszystko. Jest tylko haczyk. Muszę pilnować się, żeby zjadane ilości były 'normalne'.
Taka niedziela jest dla mnie ważna z kilku powodów. Po pierwsze łatwiej jest wytrwać. Jak masz do zgubienia 36kg to perspektywa prawie roku na diecie jest (dla mnie przynajmniej) przerażająca. Rok pilnowania co jesz, ile dokładnie jesz, kiedy jesz... Niedziele jest urlopem. Ale przy okazji (znów: dla mnie) jest przygotowaniem do życia 'po'. Tu musze sama nad sobą panować mimo, że nie mam narzuconych norm. Mogę wszystko, ale muszę nauczyć się grzechy żywieniowe kontrolować. Nie zjem całej bagietki z moim ukochanym serem pleśniowym tylko dlatego, że mi wolno. Ale sama z siebie mam się opanować i zjeść tego kawałek, np. jedną taką skośna kromkę. I nawet jesli tego dnia 'zapominam' jak niezdrowym pieczywem jest pszenna bagietka to w tym jednym dniu mogę. Byle poprzestać na tej kromce. Bo jak będę rok marzyć, że zjem sobie chrupiącą bagietkę z serem plesniowym jak juz skonczę się odchudzać to efekt jojo jest więcej niż pewny.
To jest taki dzień kiedy robię wspólne śniadanie. Takie trochę celebrowane, bez pośpiechu, z pogawetkami nad talerzem. Kiedy jemy wspólny, leniwy obiad. A po obiedzie deser (na który sobie pozwalam, ale uczę się, żeby poprzestać na porcji, a nie brac dokładkę i podjadac póki jest).
Uffff. Niedziele są więc ważne. Nie wiem czy udało mi się przekazać to co mam na myśli, ale starałam się.

A w następnym odcinku ciąg dalszy historii 8 kilogramów. Już bez założeń. Za to z opisem 'jak to do tej pory było'.

M. M.

czwartek, 8 sierpnia 2013

..::dwa - analiza składu ciała i wymiary

Znalazłam dziś wydruki z dnia, kiedy (o ja naiwna) poszłam do dietetyczki. Jedyna dobra rzecz jaka z tego wynikła to wydruki z Analizatora składu ciała i zapisane moje wtedysiejsze wymiary. (W tym miejscu staram się  nie skomentować zaproponowanej diety 2200 kcal.)

Mogę więc porównać :)
Ważyłam wtedy już 102,5kg (czyli 1,5kg było za mną, ale jeszcze 34,5 przede mną). Tkanka tłuszczowa stanowiła 43% tej masy!
Teraz: 96,5kg (7,5kg za mną, 28,5 przede mną)
 

Biodra wtedy: 114cm
Biodra dziś: 115cm (hmmmm....)

Talia wtedy: 105cm
Talia dziś: 99cm (6cm mniej, więc się raduję:))

Biust wtedy: 117cm
Biust dziś: 109 (8 mniej, ale jakoś mnie to tak bardzo nie cieszy. Lubię mój biust. Lepiej brzuch by chudł i biodra. :/).

Wiem, że ten odcinek miał być o znikających kilogramach, a nie centymetrach, tylko tak mnie jakoś te znalezione wydruki zainspirowały. O kilogramach i olaniu dietetyczki też napiszę. Następnym razem :)

M. M.


środa, 7 sierpnia 2013

..::jeden - start

Przeglądając internet mam wrażenie, że do prowadzenia "dzienników" odchudzania służy Tumblr. Jako, że nie do końca wiem co to jest i jak funkcjonuje, pozostanę sobie przy starym, dobrym Blogerze :)

Widzę, że dzielenie się rożnymi zdjęciami w stylu before-during pozytywnie wpływa u niektórych na motywację, więc może i u mnie zadziała? W końcu wstyd będzie tak przestać pisać albo usunąć bloga, bo łakomstwo + lenistwo okazały się silniejsze ;). Z drugiej strony jak nikt tego nie będzie czytał, to argument wstydu raczej nie będzie działał :/. Więc: Puk! Puk! Jest tam ktoś?

Od połowy lipca zbieram się w sobie, żeby zacząć pisać i umieścić zdjęcie. Niesamowicie się go wstydzę. A to nawet nie jest moja najwyższa waga. Najwyższa to 104kg. Jak mogłam w wieku 27 lat doprowadzić się do 104kg!!??

 I choć jestem skrępowana gdy wybieram w czasie zakupów jakieś w sposób oczywisty dietetyczne posiłki, gdy ćwiczę i czasem słyszę przy tym głupie komentarze, powtarzam sobie, że przynajmniej zaczęłam coś ze sobą robić (nie pierwszy raz zaczęłam, ale chyba wreszcie pierwszy raz w mądry sposób).

Powtarzając sobie w głowie, że "coś z tym robię" wklejam moje 'prawie-before':


Do zgubienie było 36kg (żeby osiągnąć najwyższą prawidłową przy wzroście 165cm wagę - 68kg). Na zdjęciu 5kg za mną, 31kg przede mną. Aktualnie już prawie osiem za mną, 28kg przede mną. Tjaaaaaa.... szybki proces to to nie będzie. Właściwie pierwsze 20kg chciałam gubić po ok. 1kg tygodniowo. Ale już widzę, że to baaaaardzo różnie bywa.

A o tym gdzie się podziało prawie 8kg i dlaczego już ich nie ma w następnym odcinku ;).

M. M.