sobota, 10 sierpnia 2013

..::cztery - tydzień 1.

Pierwsze trzy kilogramy poszły wolno. Ciągnely się za mną i topniały trzy miesiące mniej więcej.
Ale tez się nie przykładałam. Rzeczywiście załamał mnie fakt, że waga pokazała 104kg (btw. kto normalny wazy się w urodziny?? Nie wiem co mi odbiło), zaczęłam 3 razy w tygodniu latać na Aqua Aerobic, ale jakoś tak bez większego przekonania i przepełniona rezygnacją. No bo tyle razy już próbowałam i znowu mam do tego wracać? Jakby to coś dawało, to nie byłoby tego 104.
Ale jak już zobaczyłam, że mimo takiego podejścia waga, niewiele ale jednak, spadła to zmieniłam nastawienie.

I tak w poniedziałek, 1lipca siadłam i --patrz wpis---> ..::trzy

W pierwszym tygodniu zaznajamiałam się z Dziennikiem Posiłków, dlatego nie mam w nim zbyt wielu notatek innych niż te dotyczące posiłków, więc będzie trochę nudno ;)

Jadłam w gruncie rzeczy normalnie. Jedyną różnicą było ważenie jedzenia i pilnowanie tego, co zjadam, żeby przypadkiem nie zapomnieć tego wciągnąć do bilansu.
Prawie zawsze na śniadanie jem 2 jajka (cholesterol w normie i badam regularnie ;)). Staje się powoli mistrzem w robieniu jajecznicy, omletów i frittaty na milion sposobów :D. Ale najlepiej się czuję w ciągu dnia po takim właśnie śniadaniu. Jajka i kawusia :). Ewentualnie ciastko, ciasto czy inne słodkie coś i kawusia.
A, i w pierwszym tygodniu zarzuciłam chleb. Powód był wybitnie inteligentny: postanowiłam nie jeść pszenicy, żeby zobaczyć, jak się będę czuć ograniczając gluten, a u mnie w domu się piecze co prawda na zakwasie żytnim, ale chleb mieszany. Powód inteligentny dlatego, że jakoś nie pomyślałam, że razowy czy nie, makaron pszenny jakoś bezglutenowy nie jest :/

Na obiad jem to co wszyscy. Wiadomo, że ziemniaki wezmę bez masła, mięso bez sosu i w dodatku wszystko w ograniczonych ilościach, ale skręca mnie, jak sobie przypomnę wszystkie te diety, kiedy siedziałam przy stole z jakimś 'dziwadłem' na talerzu, bo akurat takie coś zalecała rozpiska. Nigdy więcej!

Z kaloriami było różnie. Pierwszego dnia przekroczyłam nawet limit. Niewiele, ale jednak. Drugiego zresztą też. Ale drugiego dnia zaczęłam się uczyć nowej rzeczy: jak prawidłowo zjeść słodkie śniadanie. Kiedyś jak miałam rano ochote na coś słodkiego do porannej kawy, nawet się nad tym nie zastanawiałam. Zjadłam śniadanie, ukroiłam sobie ciasto i siadałam rozkoszując się kawą. Drugiego dnia postanowiłam, że nie będę walczyć z przemożną ochotą na schowaną w lodówce karpatkę, tylko zjem ją na śniadanie. I tylko ją. Bez żadnych kanapek wcześniej. Okazało się, że wystarczyło. Ja byłam najedzona, a przyjemność z takiej formy słodkiego śniadania nawet większa niż zazwyczaj ;). I prawie zmieściłam się w limicie kalorycznym, zjadając trochę 'chudszy' obiad. W kolejne dni było jakoś z górki. Zamiast tego 1600 jakoś tak samo wychodziło mi trochę ponad 1400 i nie byłam nawet głodna. A i na rower miałam siły. Choć czasem leń brał górę ;(

Przy sobotnim ważeniu 6 lipca okazało się, że waga ledwo drgnęła, ale drgnęła, a ja nie oczekiwałam cudów ;). Ważne, że zawartość tkanki tłuszczowej spadła do poziomu 41,2%, a zawartość wody wzrosła do 42,9%. Wiedziałam, że idę w dobrym kierunku :)

Drugi tydzień wyglądał trochę inaczej, bo trochę zmieniłam zasady gry. I sukces był większy.
I o nim może następnym razem (czyli, że pewnie jutro).

M. M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz