W drugim tygodniu trochę zgłupiałam :/. Niby sukces większy, bo waga spadła o 1,4 kg, ale serio postąpiłam głupio. Trochę dlatego, że w drugiej połowie pierwszego tygodnia jakoś tak sama z siebie zjadałam mniej więcej te 1400 kcal i mi wystarczało. Znów wzięłam jakiś internetowy kalkulator zapotrzebowania kalorycznego i wyliczyłam sobie zapotrzebowanie dla odchudzającej się osoby UWAGA obłożnie chorej. Mądra Megi, czyż nie? No bo ja się tak za dużo to nie ruszam. Rower parę razy w tygodniu i taka podstawowa aktywność w stylu przejść do ogrodu, ugotować obiad czy generalnie jakieś posiłki zrobić, sprzątnąć coś itd. Jakby nie patrzeć: aktywność człowieka obłożnie chorego!
Z tym sprzątaniem to w gruncie rzeczy jak mnie najdzie. A nie zawsze mnie nachodzi. Aktualnie na stole mam filiżankę z niedopitą herbatą, kubek z resztką drugośniadaniowej kawy i 3 puste kubki - wszystko czeka, aż dostanę weny, żeby to pomyć. Trochę chyba nawyk z czasów gdy mieszkałam w akademiku i żeby pomyć gary trzeba było drałować do kuchni na drugim końcu korytarza. Mieszkałam w takim akademiku tylko trzy miesiące, ale teraz mój leń ma wymówkę ;).
A znów jak mnie najdzie to wszystkie pomieszczenia w domu (jak jestem w domu) czy w mieszkaniu, ew. tylko mój pokój (w czasie gdy w domu nie mieszkam) zostają wyszorowane i zdezynfekowane. Wykręcam wtedy nawet kratkę wentylacyjna w drzwiach do łazienki i odsuwam lodówkę :D.
Akurat byłam świeżo po zrobieniu tornado w domu, więc wyszło mi, że wielka aktywność mnie nie czeka, to dlaczego sobie nie ograniczyć do tych 1200 kcal? Właśnie, bo 1200 kcal wyszło, że mam jeść, jeśli chcę chudnąć :/.
Przekroczyłam limit tylko dwa razy. I pięć razy byłam na rowerze. Godzina szybkiej jazdy. Trudno to porównać do całego dnia w łóżku.
I w dodatku czułam sie wyjątkowo winna, bo żeby łatwiej zmieścic się w 1200 kcal na kolacje zjadałam pieczywo chrupkie, które zostało po jakiejś wizycie mojej siostry sto lat temu, a już dawno obiecałam sobie, że nie wezmę tego do ust, bo to zło w czystej postaci.
Po pierwszym tygodniu zauważyłam, że wprowadzone w sposobie odżywiania zmiany okazały się skuteczne, choć powolne i za bardzo się nakręciłam. Co widać w tym drugim tygodniu.
Wszędzie ostrzegają przed tym, że jak rezultaty są nikłe lub nie przystają do oczekiwań, to nie należy się zniechęcać. Ja dokładam od siebie - jeśli zauważasz, że wreszcie coś drgnęło nie nakręcaj się. Trzymaj się tego spokojnie przez np. miesiąc i patrz co się będzie działo.
Bo jeśli ktoś ma do pozbycia się 30, 40, 50 kilogramów, to ten miesiąc to tylko punkcik w czasie. W każdym razie jeśli ten ktoś chce to zrobić zdrowo i trwale. Więc do przodu powoli, z sukcesami, a nie na łeb na szyję, bo można sobie krzywdę zrobić.
Mi nagle przyplątała się myśl, że niby będę mieć te oficjalne 1200 kcal, ale będę podskubywać, podjadać, oszukiwać, aż w końcu z diety nic nie zostanie. Albo wpadnę w jakąś spiralę głupoty i znów wyląduję na jakiejś diecie kliniki Mayo czy Turbo czy innym dziadostwie, gdzie jesz 700 kcal tygodniowo, rządna szybkich rezultatów, i nawet jak te rezultaty będą, to dorwie mnie potem mój znajomy - efekt jojo.
Opanowałam się, dałam sobie w myślach porządnego kopa w tyłek i w trzecim tygodniu ustawiłam poprzeczkę na poziomie 1400 kcal. I tego się trzymałam. Większa ilość zjadanych kalorii i aktywowany tryb: lenistwo (na rowerze byłam tylko trzy razy, za to dłużej, bo we wtorek 2 godziny, a w czwartek 1,5) a mimo to w sobotę mogłam wrzucić do arkusza 1,2 kg mniej. Pomogło mi się to opanować i wytłumaczyć samej sobie, że obniżanie kalorii nie miało i nie będzie miało sensu. Więc dupa w troki i Megi nie szalej!
W czwartym tygodniu miało funkcjonować to tak samo. Tyle, że nie bardzo wiem, jak to wyszło w praktyce, bo we wtorek spadła mi waga kuchenna, a ja na oko nie byłam w stanie stwierdzić ile co waży. I do czasu kupienia nowej wagi stosowałam zasadę pięści. Ponoć 'normalny' żołądek ludzki mieści ilość pożywienia odpowiadającą wielkością dwóm pięciom. Więc mierzyłam tak :). Na obiad tylko pozwalałam sobie na 3 pięści :P.
Ale przez ten brak wagi kuchennej poczułam się rozgrzeszona i może i trzymałam się 'pięści' ale z częstotliwością i z tym co jadłam już się tak nie pilnowałam. Na rowerze byłam niby codziennie, ale zawsze wychodziła mi niepełna godzina i w dodatku nie przemęczałam się pedałując. Generalnie nie popisałam się w czwartym tygodniu, choć oczywiście i tak było lepiej niż byłoby, gdybym dalej była w trybie 'kandydat na zawodnika sumo'. A w arkuszu zanotowała 1,1 kg na minusie. Za to w piątym tygodniu był kryzys :(
M. M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz