To może wreszcie o tych kilogramach :).
Nie będę
opisywać całej historii jak to chudłam tyłam chudłam tyłam. I czym się
dietowałam. Przyznam tylko, że narobiłam wiele głupot żywieniowych i
dietetycznym od momentu, kiedy po raz pierwszy postanowiłam schudnąć.
Dlatego teraz postanowiłam działać mądrzej.
Co oznacza, że Megi siadła i przemyślała co jest źle i co trzeba poprawić oraz jak to poprawić.
Wnioski były przykre.
1)
Nie wiem ile właściwie to jest porcja czegoś. Zawsze po prostu był to
pełny talerz. W dodatku mam głęboko w podświadomości zakodowane, że na
talerzu nic nie może zostać, bo się zmarnuje. No bo jak to tak? Wyrzucić
jedzenie? No a przechowywać kawałek kotleta i trochę ziemniaków albo
sałatki? Bezsens. Teraz z tym walczę, ale wyrzuty sumienia, że 3 dni
temu wyrzuciłam do kosza 2 łyżki kapusty, bo organizm dał znać, że jest
najedzony, mam do dziś.
2) Jestem uzależniona od jedzenia. Dopóki będzie stało w moim zasięgu dopóty będę podskubywać. Aż się skończy.
3)
Jem właściwie ciągle. Niby skończę śniadanie, ale za kwadrans obiorę
sobie ogórka. W lodówce jest pasztet to ukroję sobie plasterek i tak do
obiadu, a potem znów.
4) Pochłaniam zdecydowanie za dużo kalorii.
Rozwiązania?
4) Wyliczyć zapotrzebowanie kaloryczne i się go trzymać.
3) Zjadać 5, max.6 posilków dziennie. mniej więcej co 2,5-3 godziny, bo w takich odstępach głodnieje.
2) Środek chwilowy: odchodzić od stołu jak tylko skończę jeść swoją porcję.
1) Zaprzyjaźnić się z wagą i ważyć jedzenie. I nie przekraczać 300g w jednym daniu.
Ściągnęłam
arkusz kalkulacyjny Dziennik Posiłków. Wpisałam dane, żeby wyliczył mi
zapotrzebowanie kaloryczne. Teraz korzystam ze strony http://www.herk.pl/programy/zapotrzebowanie-kalorie.php i zdecydowanie wolę tą opcję, bo w arkuszu przy diecie redukcyjne potrafiło mi wyskoczyć ujemne zalecane spożycie węglowodanów.
I
tak od 1 lipca zaczęło się pilnowanie ok. 1600kcal dziennie i tego,
żeby przynajmniej dwa razy w tygodniu na godzinę na rower skoczyć.
Zmieniłam
duży talerz na mniejszy, a głęboki na miseczkę. Zaczęłam szperać i
szukać ile waży 'porcja' czegoś i ważyć jedzenie (co zreszta i tak było
potrzebne do liczenia kalorii).
Podzieliłam sobie dzień na mniej
więcej 2,5-3 godzinne odcinki i staram się takich odstępów trzymać. Choć
ogórki 'pomiędzy' ciągle się zdarzają.
I niestety nie spędzam
całego obiadu ze wszystkimi przy stole, tylko wychodzę jak zjem. Ale też
dzięki temu staram się jeść wolniej ;).
I ważna dla
mnie rzecz. W niedzielę nie liczę kalorii. I mogę jeść wszystko. Jest
tylko haczyk. Muszę pilnować się, żeby zjadane ilości były 'normalne'.
Taka
niedziela jest dla mnie ważna z kilku powodów. Po pierwsze łatwiej jest
wytrwać. Jak masz do zgubienia 36kg to perspektywa prawie roku na
diecie jest (dla mnie przynajmniej) przerażająca. Rok pilnowania co
jesz, ile dokładnie jesz, kiedy jesz... Niedziele jest urlopem. Ale przy
okazji (znów: dla mnie) jest przygotowaniem do życia 'po'. Tu musze
sama nad sobą panować mimo, że nie mam narzuconych norm. Mogę wszystko,
ale muszę nauczyć się grzechy żywieniowe kontrolować. Nie zjem całej
bagietki z moim ukochanym serem pleśniowym tylko dlatego, że mi wolno.
Ale sama z siebie mam się opanować i zjeść tego kawałek, np. jedną taką
skośna kromkę. I nawet jesli tego dnia 'zapominam' jak niezdrowym
pieczywem jest pszenna bagietka to w tym jednym dniu mogę. Byle
poprzestać na tej kromce. Bo jak będę rok marzyć, że zjem sobie
chrupiącą bagietkę z serem plesniowym jak juz skonczę się odchudzać to
efekt jojo jest więcej niż pewny.
To jest taki dzień kiedy robię
wspólne śniadanie. Takie trochę celebrowane, bez pośpiechu, z
pogawetkami nad talerzem. Kiedy jemy wspólny, leniwy obiad. A po
obiedzie deser (na który sobie pozwalam, ale uczę się, żeby poprzestać
na porcji, a nie brac dokładkę i podjadac póki jest).
Uffff. Niedziele są więc ważne. Nie wiem czy udało mi się przekazać to co mam na myśli, ale starałam się.
A w następnym odcinku ciąg dalszy historii 8 kilogramów. Już bez założeń. Za to z opisem 'jak to do tej pory było'.
M. M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz